Urodziłam się kiedy jabłka były słodkie,
ale każdy kawałek napełniał się śmierci goryczą,
słońce wodę paliło w dzień - a wieczorem chłodkiem
owijała mgła domy, jak pajęczyną zdobycze;
cienki księżyc patrzył na to, cicho truł się wódką
od tęsknoty za latem jeszcze na razie żyjącym.
Lato mierzyło złoto i śmiech sypało odtrutką,
w brzuchu owoc soczysty i grzeszny do czasu tająco.
Teraz tak i żyję, zawsze na spadku lata:
z żółtym jabłkiem gdzieś w mojem miękkim gorącym środku,
sypię śmiech kiedy, łajza, toczę po drogach świata
i zakładam na palce jasne pierścienie.
Ze złotka.